Category: Blog

~7 pierwszych prac

Chciałem napisać komentarz, wyszedł mi artykuł. I to chyba najdłuższy wpis w tym blogu. W każdym razie moja ólóbiona PMka napisała takie coś. I jej chciałem skomentować. I mi nie wyszło. To wklejam tutaj, żeby się nie zmarnowało. 😉

Osobiście nie uważam, że pracować należy jak najwcześniej. Najpierw trzeba nacieszyć się dzieciństwem, potem nauczyć czegoś wartościowego i dopiero oddawać się w niewolę. Moje pierwsze fuchy typu pomóc ojcu, czy kuzynowi na budowie, albo nalewać piwo na Dniach Morza w Szczecinie, do zakurzonych kufli, za psie pieniądze, nauczyły mnie, że nie ma sensu marnować życia i męczyć się za grosze.

Dlatego zaraz po technikum wystartowałem na sprzedawcę komputerów w salonie Vobisu (nieistniejąca już, duża sieć sklepów komputerowych) i (będąc wtedy maniakiem sprzętu komputerowego) robotę dostałem. Jako najmłodszy pracownik korpo. 🙂

Po roku rzuciłem i trafiłem do zagrzybionej piwniczki po sklepie wędkarskim, z której też miałem sprzedawać komputery, konkurując z Hartem, jednym z najpopularniejszych w tamtych czasach, szczecińskich sklepów komputerowych “za rogiem”. Nie mając zaopatrzenia nie dawałem rady, więc szybko i po chamsku mnie wywalili. To nauczyło mnie trochę o prawie pracy, bo musiałem sądzić się o odszkodowanie za niezgodne z prawem rozwiązanie umowy i mnóstwo zaległego wynagrodzenia. 🙂 Nazwę firmy dla dobra ogółu pominę.

Numer trzy to SCS, bardzo fajny sklep komputerowy w centrum Szczecina (tak dobry, że istnieje do dziś, a to spora sztuka, bo większość dawno popadała), gdzie robiłem za serwisanta. Nauczyłem się jeździć maluchem, numerów seryjnych kilku windołsów i offisów na pamięć i naprawiać każdy, nawet najbardziej dobity, zardzewiały i zawirusowany komputer jaki wtedy istniał. 🙂 W wolnych chwilach zrobiłem sklepowi stronę internetową. Moją pierwszą “porządną”. Potem do sklepu przyszła klientka z laptopem do naprawy i przy okazji zapytała, czy chłopaki za ladą nie znają kogoś, kto robi strony internetowe. No to chłopaki wyciągnęli mnie spod pajęczyn serwisu, trochę otrzepali i umówiłem się na spotkanie.

Spotkanie miało miejsce w Agencji Nieruchomości Rolnych (wtedy to się trochę dłużej nazywało) i polegało na rozmowie z zaawansowanym wiekowo Duńczykiem, reprezentującym turbo mega giga międzynarodową korporację Ramboll, odpowiedzialną między innymi za połączenie Danii i Szwecji najdłuższym mostem łączącym dwa państwa. Tak że czułem się jak właściwy, omotany pajęczynami serwisant komputerowy na właściwym miejscu. 😀 Ramboll miał wtedy wyssać z powrotem do Unii przekazane na chwilę Polsce fundusze unijne, przygotowując bazę danych oczyszczalni ścieków w województwie Zachodniopomorskim. A ja miałem tę bazę i spięty z nią serwis internetowy zaprojektować i oprogramować. Rozmowa była po angielsku, czyli w języku, którego praktycznie nigdy się nie uczyłem i pierwszy raz używałem (jestem ostatnim rocznikiem rosyjskiego w podstawówce, a w technikum trafił mi się niemiecki), więc mówiłem tylko yes, yes, ofkorz, no problem. Two tousant. (Jeżu jaka kasa! Dwa tysiaki za jedno zlecenie. A ja w miesiąc tysiaka zarabiałem.) Po wyjściu z rozmowy pobiegłem do księgarni kupić jakąś książkę o bazach danych, żeby dowiedzieć się co to takiego i z czym to się je. Bo przecież nie miałem pojęcia. 😀 No i robotę zrobiłem. W trakcie pracy okazało się, że samą bazę zrobią jacyś specjaliści od Majkrosoftu. Zrobili taką kaszanę, że moja była lepsza, ale ostatecznie się nie przydała. Życie. Niedługo potem rzuciłem pracę w serwisie i skoncentrowałem się na tworzeniu stron na własny rachunek.

Tak że numer 4 to już byłem ja. Zarabiałem tak przez parę lat po tysiaku miesięcznie. Czasem więcej, czasem mniej. Na życie u mamy na garnuszku wystarczało, ale ruchów żadnych wykonać się w takim trybie nie dało. Sporo się nauczyłem. Zrobiłem kilka rzeczy, których się do dzisiaj wstydzę i parę, z których jestem zadowolony. Z tych ostatnich nigdy nie zapomnę trzech lat spędzonych w dziale prasowym turnieju Pekao Open, za którego stronę internetową odpowiadałem. Wspaniałe chwile, niesamowite towarzystwo, tenisiści, hostessy, dziennikarze, których czytam i widuję w telewizji. I zabawa w transmitowanie na żywo wyników z kortów na stronę. Przeciążanie serwerów. Kombinowanie w pocie czoła żeby znowu działało, bo mamy milion odwiedzin z całego świata, a tu hosting klęczy i błaga o litość. 😀

Po tych kilku latach zdecydowałem, że pora wyprowadzić się z domu. Żeby tego dokonać potrzebowałem firmy, która zapłaci mi tyle, że wystarczy na wynajęcie mieszkania (skończyło się na pokoju), przeżycie w obcym mieście i na trochę radości. Trafiłem do Poznania, do agencji Double Brand. Wspaniała firma, wspaniali ludzie. Numer 5 na piątkę. Na imprezie “integracyjnej” (dla nich to było oblewanie ogródka na nowej miejscówce, a dla mnie okazja do integracji, bo zacząłem dwa dni wcześniej) wszyscy się popiliśmy i pobiliśmy. Taka była tradycja, że się na imprezach firmowych bije. Jedno z najlepszych miejsc w jakich pracowałem. Nawet rodzina mi się w niej trafiła. Przyszła nowa koleżanka i kilka miesięcy później wyszła za mojego dalekiego kuzyna, którego kompletnie nie znałem. Jaja były jak berety, gdy się okazało, że to teraz moja siostra. 😀 W Doublach nauczyłem się mnóstwo wszystkiego. Designu, programowania, pracy agencji. Narobiłem fajnych projektów dla świetnych klientów. Wspaniały okres, którego nigdy nie zapomnę.

Jednak po czterech latach dałem się, głupi, podkupić jednemu z klientów. Numer 6. Nowo powstała agencja reklamowa specjalizująca się w rynku farmaceutycznym. Szybko rozbuchana do 30 osób. Dużo większa kasa, ale na krótką metę. Po kilku miesiącach pożegnano 2/3 składu, bo zabrakło klientów, którzy by to utrzymali.

Wróciłem na freelance i przez chwilę tak dłubałem, to dla Doubli, to dla siebie. Na chwilę wylądowałem w Golden Submarine, ale jakoś specjalnie się nie przyjąłem. Choć firma ciekawa i z potencjałem, nie zaaklimatyzowałem się i po okresie próbnym rozstaliśmy się bez specjalnego żalu. Kilka fajnych osób, parę fajnych doświadczeń, jak zwiedzanie serwerowni Beyondu i dotykanie silnika U-Boota, który tę serwerownie w razie awarii zaopatruje w prąd. 🙂 Tak że ogólnie znowu freelance, zdobywanie klientów, budowanie własnej marki. Wielkie plany na niezależność. Aż tu nagle…

Odzywa się do mnie Magnum z Ars Thanea.
– EDi, nie chciałbyś z nami popracować? Bo się nie wyrabiamy i potrzebujemy kogoś, kto by poogarniał.
Myślę sobie – cholera, ja tu biznes rozpędzam, swoje chcę zbudować, może się w końcu uda. A tu taka propozycja. No bo nie oszukujmy się, w światku reklamowym, internetowym, nie ma takiego dziecka, które by nie chciało pracować w Ars Thanea. No to się zgodziłem. Bo nie ma to jak piękne doświadczenia. Najpierw miał być miesiąc testowy, na pół etatu. Wszystko zdalnie. Po dwóch tygodniach Magnum stwierdził, że nie ma się co bawić w pół etatu i jedziemy na cały. No i jechaliśmy. Dziesięciu nas było. Wszyscy piękni i młodzi. Zafascynowani swoimi dziedzinami. Cieszący się pracą. Drugie z najwspanialszych miejsc w jakich pracowałem. Czasami byłem zdalnie, czasami byłem na miejscu. Bo tak się akurat złożyło, że pomieszkiwałem w Warszawie. Miałem swoje biurko, przy którym zawsze mogłem usiąść. I lubiłem przy nim siadać. Z tymi wszystkimi fajnymi chłopakami, robiąc te wszystkie fajne rzeczy.

Po paru latach się wypaliłem i się rozstaliśmy. Ja się zawsze po paru latach wypalam. Potrzebuję czegoś nowego. Nowych wyzwań, nowego otoczenia, nowych ludzi. Wyprowadziłem się na wieś, spędziłem kilka lat na freelansie, pracując dla kilku wspaniałych agencji i wielu fajnych klientów. Po czym wróciłem ze wsi do miasta i teraz jestem tu, gdzie jestem. I przychodzi mi taka Iza z rana i mówi: “Ej! Ale robisz, robisz! Bo ja nie mam całego dnia.”

Fajna jest ta Iza. 🙂

Tajemnice Lśniącej Podłogi

Wiele Gospodyń Domowych pytało mnie o tajemnicę mojej lśniącej, kuchennej podłogi. Dziś, po latach wewnętrznych przepychanek, zdecydowałem podzielić się z Wami utrzymywanym w sekrecie przepisem. Przepis ten, jak wszystkie doskonałe rozwiązania, jest bardzo prosty. Podłogę, aby była lśniąca i błyszcząca, należy systematycznie polewać olejem. Najlepiej sprawdza się olej gorący, prosto z patelni. Jeszcze lepiej, gdy na oleju smaży się obiad. Warto jednak pamiętać, aby po strąceniu patelni na podłogę, obiad pozbierać bardzo prędko. Zanim na niego wskoczą bakterie.

O sumie i robocie

– To co? Robimy w przyszłym roku?
– Ja to już w tym chciałem zacząć, ale ten rok był mało aktywny w “robić”.
– Nom.
– Choć w sumie… dziecko zrobiłem.