Idąc sobie wczoraj na spacer po lesie (znaczy się, gdy sobie na ten spacer poszedłem – żeby się Kira nie denerwowała (znaczy nie że poszedłem żeby się nie denerwowała, tylko żeby się nie denerwowała, że idąc)). Nie ważne. W każdym razie idę sobie, a tu mi nagle na ścieżkę wychodzi Dziczyzna. Tak ze sto – sto pięćdziesiąt metrów przede mną. Taka trochę ode mnie cięższa. I coś do mnie chrząka. Myślę sobie – pewnie “dzień dobry”, no to przystanąłem, grzecznie odchrząknąłem i czekam co dalej. Ścieżka to bardziej przez zwierzaki wydeptana niż przez ludzi, po bokach krzaki, chaszcze i inne trudne wyrazy, gdzieś tam – słyszę – maluchy buszują. Dziczyzna pewnie się chciała poprzytulać, bo radosnym, spokojnym truchtem zaczęła zmierzać w moim kierunku. 🙂

Na przytulanie z obcą Dziczyzną (do tego jeszcze dzieciatą) nie miałem zazbytnio ochoty, więc wlazłem w te krzaki i poszedłem dookoła, tak żeby jej młodziaków nie płoszyć.

Za to wracając ze spacerku (a ciemno już było, bo przed północą niewiele, księżyca chudy zrąbek, wilki wyły, sowy huczały, jedyne co rzucało się w oczy to gałęzie) prawie rozdeptałem Dzika. Się nie zorientował i jak już na mnie nachrząknął (zdecydowanie niższym głosem niż Dziczyzna – stąd moje założenia codopłciowe), dzieliło nas metrów zdecydowanie zbyt mało. Późno było i ciemno, do domu się spieszyłem, więc nachrząknąłem go bardziej. Takie “dzień dobry” w znaczeniu “będzie dobry jak już sobie pójdziesz” i tym razem to on stwierdził, że pójdzie sobie inną drogą.

Podsumowując wczorajsze przygody muszę stwierdzić, że kulturalni ci Dzicy w moim lesie. 🙂